Coraz więcej krajów pozwala obywatelom palić trawkę. W Polsce, mimo dramatycznych apeli ludzi chorych, marihuana medyczna jest wciąż półlegalna, a w rekreacyjnej rządzący widzą czyste zło, prostą drogę do narkomanii i degeneracji.
W czerwcu tego roku kanadyjski parlament stosunkiem głosów 52:29 przyjął ustawę, która legalizuje rekreacyjne korzystanie z marihuany. Od września Kanadyjczycy mogą kupować susz u autoryzowanych dostawców. W jednym gospodarstwie domowym można uprawiać do czterech krzaków konopi indyjskich, obywatel zaś może posiadać do 30 gramów gotowego produktu – pod warunkiem że skończył 18 lat (w niektórych prowincjach 19). To prowincje mają kontrolować ten rynek i w razie potrzeby wprowadzać ograniczenia, np. określając miejsca, gdzie wolno palić. Za złamanie przepisów grożą surowe kary, np. sprzedaż marihuany osobie małoletniej obwarowana jest sankcją 14 lat więzienia (krytycy tego rozwiązania dziwią się, że kary za sprzedaż alkoholu nieletnim są dużo łagodniejsze). Uchwalono też, że na opakowaniach trawki nie wolno umieszczać wielkich reklam; w zamian muszą się tam znaleźć ostrzeżenia o możliwych skutkach szkodliwych dla zdrowia. W przededniu legalizacji każdy dorosły Kanadyjczyk dostał ulotkę z niezbędnymi informacjami na ten temat. Tym samym Kanada stała się pierwszym państwem w grupie G7 (najbogatsi na świecie), które dokonało takiej rewolucji. Wcześniej zdecydowały się na to Urugwaj, Holandia i niektóre stany USA (Kalifornia, Kolorado). Przybywa też krajów, które odstępują od karania za posiadanie narkotyków w niewielkich ilościach. Tą drogą poszły m.in. Czechy, Belgia, Chile. Młodzi Polacy chętnie jeżdżą do Czech na „weekend z trawką”. Kanada ma za sobą długą historię sporów w tej sprawie. Od 1923 r. posiadanie marihuany uznawano za przestępstwo, ale w 2001 r. dopuszczono do użytku marihuanę medyczną. W 2015 r. Kanadyjczycy wydali na „zioło” około 4,5 mld dolarów – niemal tyle samo co na wino! To oczywisty dowód, że dotychczasowe prawo było powszechnie łamane; poza tym według sondaży zdecydowana większość obywateli chciała je złagodzić. Ustawie sprzeciwiali się konserwatyści („Nowe prawo będzie katastrofalne dla przyszłych pokoleń Kanady”) oraz rdzenni mieszkańcy kraju – Indianie. Trzeba bowiem wiedzieć, że ci ostatni od dawna handlowali trawką, a władze w imię poprawności politycznej na to przyzwalały. Wystarczy podjechać do najbliższego rezerwatu, by zobaczyć sklepy z reklamą „zioła” i tanich papierosów. Liberalizacja prawa godzi w indiański biznes.
Spis treści
Od rzemyczka do koniczka?
Nie ma żadnych naukowych dowodów, że marihuana uzależnia. Mimo to polscy strażnicy moralności straszą, że od narkotyków miękkich nieuchronnie przechodzi się do twardych – dziś okazjonalnie palisz trawkę, jutro dajesz sobie w żyłę heroinę, a pojutrze nie żyjesz. Tej samej logiki nie stosują wobec wszechobecnego w Polsce alkoholu, choć i tu można poprowadzić czerwoną linię od lampki wina przy kolacji do klinicznego alkoholizmu ze wszystkimi jego ponurymi konsekwencjami. Dzieje się tak z prostej przyczyny: alkohol jest „oswojony”, od wieków zakorzeniony w naszej kulturze i obyczajowości. Piosenkarz Maleńczuk, sam daleki od abstynencji, twierdzi nawet, że wszyscy jesteśmy alkoholikami. Marihuana natomiast pojawiła się w Polsce dopiero w drugiej połowie XX w. i przez nadwiślański lud uważana jest za zagraniczną fanaberię. W 1997 r. wszedł w życie zakaz produkcji i handlu narkotykami, w tym również nią. Wtedy jeszcze nie karano posiadania niewielkich ilości na użytek własny, władze ścigały tylko dilerów hurtowników, nikt nie uganiał się za licealistami palącymi skręty. Kurs zaostrzyła ekipa AWS w 2000 r., uznając za przestępstwo posiadanie każdej, najmniejszej nawet, ilości narkotyków. Argumentowano, że dilerzy noszą przy sobie małe porcje i dlatego wymykają się sprawiedliwości. To, co miało ułatwić pracę policji, obróciło się przeciw młodym ludziom eksperymentującym z używkami. Do więzień trafia dużo więcej konsumentów zakazanych środków niż dilerów czy producentów. Niewiele zmieniła nowelizacja z 2001 r.: prokuratura może umorzyć śledztwo, jeśli sprawca miał „nieznaczną ilość” narkotyku na własny użytek. Prokurator więc decyduje, kogo oskarżyć, a komu odpuścić. W ten prosty sposób policja poprawia sobie statystyki wykrywalności, a obsługująca ten rynek przestępczość zorganizowana kwitnie i bogaci się. Rozumie to kanadyjski premier Justin Trudeau, który tak skomentował na Twitterze zmianę prawa w jego kraju: „Do tej pory dzieci zbyt łatwo kupowały marihuanę, a przestępcy czerpali zyski”. Słuchamy tych głosów zza oceanu jak z kosmosu, nieskończenie odległego od polskiej rzeczywistości. U nas bowiem, choć wszyscy liczący się eksperci (w tym nawet Krajowe Biuro ds. Przeciwdziałania Narkomanii) krytykują obecne przepisy, chroni je potężny polityczny mur, którego nikt nie jest w stanie przebić.
Palić, sadzić, zalegalizować
W Polsce jest około miliona osób, których dolegliwości może złagodzić marihuana medyczna – chorych na stwardnienie rozsiane, przewlekły ból neuropatyczny, padaczkę lekooporną, nowotwory. Tak twierdzą autorzy książki „Konopie dla wszystkich. Lecznicze zastosowanie marihuany”. Bojowników o jej zalegalizowanie było wielu. „Jakim prawem władza mówi, że nie możesz się czymś leczyć, jeśli cierpisz, jeśli umierasz w bólu? Zwłaszcza że nikomu nie robisz krzywdy i że chodzi o naturalną roślinę, którą ludzie leczą się od tysięcy lat!” – pyta Michael Corral, aktywista ruchu praw pacjentów w USA. Zaangażował się w to Ruch Palikota/Twój Ruch w latach 2011–2015. Niektórzy jego posłowie demonstrowali razem z ruchem Wolne Konopie pod hasłem „Palić, sadzić, zalegalizować!”. Chyba jednak zanadto wyprzedzili świadomość społeczną – nic nie wywalczyli i wypadli z Sejmu. Dr Marek Bachański, neurolog z Centrum Zdrowia Dziecka, jako pierwszy w Polsce stosował taką terapię wobec dzieci chorych na padaczkę lekooporną. Pomógł wielu pacjentom. Doczekał się zwolnienia z pracy. Sprawę nagłośniła Dorota Gudaniec, matka małego Maksa, który cierpiał na nieustające napady padaczki. Po terapii olejem konopnym liczba napadów padaczkowych spadła o 90 proc. Dziecko odzyskało możliwość normalnego życia. Tomasz Kalita, kiedyś rzecznik SLD, zmarł na raka mózgu. Do końca życia walczył o legalizację medycznej marihuany – jedynego środka, który przynosił mu ulgę. Spotkał się w tej sprawie z prezydentem Andrzejem Dudą, wysłał list do Jarosława Kaczyńskiego. Pisowski Sejm olał „testament Kality”. Pałeczkę przejął poseł Kukiz’15, Piotr „Liroy” Marzec, który niegdyś święcił triumfy jako naczelny raper RP, ksywka „Scyzoryk”. „Dla mnie trawa jest jak kawa” – zapewniał, być może zbyt frywolnie, żeby pozyskać szersze poparcie, zwłaszcza że Liroy wywodzi się z katoprawicowej Kielecczyzny. Jego zdaniem, trawkę pali cztery miliony Polaków, a to potężny elektorat, na razie uśpiony. Po latach walk PiS ustąpiło o pół milimetra. Od 1 listopada 2017 r. obowiązują nowe przepisy: w polskich aptekach teoretycznie można kupić leki z konopi indyjskich, zawierające niepsychoaktywną substancję CBD (to ona ma dobroczynne skutki). Ale żadna apteka nie ma ich w magazynie. „Surowiec farmaceutyczny” musi najpierw zostać zarejestrowany przez Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych, co trwa miesiące albo i lata. Co gorsza, musimy go sprowadzać – według rzecznika Naczelnej Izby Aptekarskiej Tomasza Leleny – głównie z Holandii i Kanady. A to znaczy, że lek musi być drogi: 50–60 zł za gram produktu, miesięczna terapia kosztuje 2 tys. zł. Bez szans na refundację. Zabobonny lęk przed marihuaną uderza w chorych. Tych zaś, którzy chcą palić dla przyjemności, spycha do kryminalnego podziemia.